Czy często bierze pan udział w tego rodzaju spotkaniach?
O tak. Należę do tych, którzy uważają, że to jest nasz obowiązek. Moim zdaniem nasza praca to nie tylko wykonanie przedstawienia, czy zagranie w filmie, ale również spotkania, dialog, debata z publicznością. Uważam, że wielu rzeczy mogę się w czasie takich spotkań dowiedzieć. Mam głębokie przekonanie, że na tym korzystam.
W trakcie rozmowy z publicznością podkreślał pan, jak wielkie znaczenie ma edukacja. Jedna z inicjatyw Teatru Polskiego są „Poranki filozoficzne dla dzieci”.
Jest to inicjatywa moich współpracowników. Poranki filozoficzne odbywają się już od kilku lat. Dzieci pod kierownictwem filozofa rozmawiają o podstawowych problemach ludzkości, a mają sześć, osiem, czy dziesięć lat. Jest to dla mnie zjawisko zdumiewające. Rozpoczęliśmy poranki filozoficzne trzy lata temu i nie byłem pewien, jak będzie po roku. Okazało się, że mamy w tej chwili całe klasy. Ciągle napływają nowi ludzie, a poprzedni dalej uczestniczą w debatach. Dzieci dyskutują o najpoważniejszych problemach: co to jest czas, co to jest Bóg, co to znaczy szczęście, czy warto krzyczeć i tak dalej. Są to sprawy dla każdego z nas podstawowe, a te dzieci o tym gadają, uczą się i rozwijają. Jestem pełen podziwu dla rodziców, którzy uznają, że taki rozwój dziecka ma sens.
Uważa pan, że powinno się wprowadzić filozofię do edukacji powszechnej?
Absolutnie. Przecież filozofia jest królową nauk. Bez odpowiedzi, czy próby odpowiedzi na podstawowe pytania filozofii, nie ma właściwie życia.
Gdy zapowiedziano spotkanie z panem, obejrzałem po raz kolejny „Ziemię obiecaną”. Obserwując aktorów, którzy wcielając się w trzech głównych bohaterów, dają wspaniały popis swojego kunsztu, zastanawiałem się, czy podczas pracy na planie była między wami rywalizacja?
Myślę, że tak. Przy czym ja byłem na z góry straconej pozycji, ponieważ znałem Andrzeja krócej i słabiej niż Wojtek i Daniel, którzy wiedzieli, jak się z nim pracuje. Ja się wtedy dopiero uczyłem pracy z nim. Byłem zresztą często zajęty w Teatrze Ateneum, któremu byłem wówczas wierny i intensywnie tam pracowałem, więc często przyjeżdżałem na zdjęcia wcześnie rano, w związku z czym nie brałem udziału w naradach poprzedniego dnia. Czasami zaś nie mogłem przyjechać na zdjęcia z powodu pracy, a plany się zmieniały i kręcono scenę X, w której miałem zagrać, a ponieważ mnie nie było, to grał ją ktoś inny. Ale była to piękna konkurencja i piękne relacje między nami. Nie było współzawodnictwa nieuczciwego.
Czy przy innych filmach zdarzało się tego rodzaju współzawodnictwo?
Myślę, że jeśli chodzi o tak zwane prowadzące role, to zawsze istnieje takie zjawisko, ale dla prawdziwego zawodowca, to po pierwsze jest naturalne, a po drugie trzeba z tego korzystać, a nie denerwować się i próbować utrudniać pracę partnerce czy partnerowi, ponieważ sam człowiek na tym źle wychodzi.
Po „Ziemi obiecanej” zagrał pan jeszcze w kilku filmach Wajdy – m.in. „Dyrygent” czy „Pan Tadeusz” – jak wspomina pan samego Andrzeja Wajdę i współpracę z nim?
Właściwie wszystko już zostało powiedziane, nic szczególnego nie dodam. Andrzej był jednym z najważniejszych artystów w historii kultury polskiej. Daniel Olbrychski mówił o nim jako o Norwidzie kina polskiego. Andrzej był rozkochany w Polsce, w języku, w ziemi, powietrzu, literaturze, kolorach, dźwiękach tej części świata. Najlepiej mu się tu pracowało. Proszę zwrócić uwagę, że jego dzieła były często ekranizacjami wielkich tekstów polskich, wielkiej literatury. Andrzej fantastycznie obsadzał swoje filmy. Wiedział, że dobra obsada to połowa sukcesu. Był fantastycznym szefem, co tak pięknie wyraziło się przy „Ziemi obiecanej”. Wszyscy, którzy go spotykali, byli zachwyceni i wiedzieli, że grają do jednej bramki. Andrzej potrafił inspirować ludzi, potrafił dodać im skrzydeł, a jednocześnie uważnie ich słuchał. Słuchał pana wózkarza, słuchał aktora, słuchał operatora, słuchał charakteryzatora. Będzie nam go brakowało, a jednocześnie zostawił nam fantastyczny spadek po sobie, czyli wszystkie filmy, które mamy obowiązek oglądać i pokazywać je dzieciom i wnukom.
Chciałbym teraz zapytać o reżysera, o współpracę z którym jest pan z pewnością rzadziej pytany, a mianowicie o Michela Houellebecqa. Obsadził pana w reżyserowanej przez siebie ekranizacji własnej powieści, „Możliwość wyspy”. Przyznam szczerze, że znając jego wizerunek, mizantropa i abnegata, trudno mi wyobrazić go sobie podczas pracy zespołowej.
Michel był bardzo precyzyjnym reżyserem i jeśli chodzi o kontakty ze mną, to była bardzo prosta, profesjonalna relacja. Mieliśmy kilka prób, tak jak z reżyserami w Polsce. Wiedziałem, co gram, wiedziałem precyzyjnie, kiedy wchodzę na plan, gdzie pracuje kamera, jakie obiektywy pracują i tak dalej. Była to praca normalna. Byłem w tym rozkochany. A jaką osobowością jest Michel, udowadnia on swoją literaturą, więc jest to już zupełnie inna historia.
Zagrał pan w wielu filmach, ale sam wyreżyserował pan tylko jeden, „Kto nigdy nie żył…”. Dlaczego akurat ten temat?
Film został mi zaproponowany przez pana Mirosława Słowińskiego, producenta i przez scenarzystę, Maćka Strzembosza. Podjąłem się tej pracy z radością. Wydawało mi się, że Michał Żebrowski jest świetnym odtwórcą głównej roli, księdza chorego na AIDS. Myślę, że to był bardzo interesujący i odważny temat i poszliśmy z nim tak daleko, jak wówczas można było pójść w tej sprawie.
A jak czuł się pan jako reżyser, po drugiej stronie kamery?
Bardzo dobrze. Po prostu grałem rolę reżysera.
— — —