Relacja z wydarzenia
Drugi dzień przeglądu „Namiary na Oscary” przyniósł nam film o trudnym temacie i wyrazistym przekazie. Mnie ten film przygniótł. Do tego stopnia, że za mną nieprzespana noc. Dlatego też, pozwalam sobie na bardzo subiektywny opis tego, w czym wczorajszego wieczoru uczestniczyłam.
Kiedy tuż przed 18:00 niemal wybiegłam z klatki schodowej na chodnik, wsłuchując się w stukanie własnych obcasów, myślałam sobie, że dzisiejszego wieczoru widzów nie będzie zbyt wielu – trudna tematyka, ostatnimi czasy wydaje się, że już nieco za mocno wyeksploatowana. Ja przecież też nie zmierzam do Iskry w podskokach, bo do zagadnienia holocaustu mam podejście, nazwałabym, bardzo specyficzne. Szłam zatopiona we własnych myślach i wspomnieniach tego, jak na czwartym roku studiów dwa razy zdawałam egzamin z literatury współczesnej, ze względu na to, że wszystkie przeczytane podczas dwóch semestrów książki o zagładzie Żydów, zlały mi się w jedną wielką masę. Wszystkie, chociaż w różny sposób opisujące ten temat, były do siebie podobne. Obrzydziło mi to, nie tylko literaturę na temat holocaustu, ale książki w ogóle. Przez długi czas nie czytałam, po prostu, niczego. Potrzebowałam kilku miesięcy na to, by otrząsnąć się z tego obrzydzenia i wstrętu. Przerażał mnie fakt, że odrazą nie napawało mnie okrucieństwo ludobójstwa, lecz to, jak bardzo dramat ten jest „krzywdzony” schematyzmem.
Nie chciałam iść do kina, bo bałam się, że znowu zobaczę to, co tak bardzo znielubiłam w książkach – historię człowieka wyrwanego z jego własnego świata i wrzuconego w jakąś koszmarną rzeczywistość, której, chociaż nie potrafię sobie wyobrazić, to wiem jak ona wyglądała – bardziej z opracowań historycznych, niż z powieści i filmów na ten temat. Bałam się, bo wydawało mi się, że wiem, co będę oglądać.
Lekkim szarpnięciem otwieram drzwi. Z zamyślenia wyrywają mnie twarze licznie zgromadzonej już w holu kina widowni. Odwieszam kurtkę, staję obok wejścia na salę projekcyjną, wyciągam telefon i piszę sms-a – „dużo ludzi dziś”, bo dziwi mnie ten fakt.
Gdy zasiadłam już w fotelu, zauważyłam, że sala, nie licząc czterech, czy pięciu pierwszych rzędów, jest pełna – z ostatniego rzędu widziałam to doskonale.
Po chwili witają się z nami Błażej Hrapkowicz i Joanna Ostrowska. Krótko zapraszają na film, a ja jeszcze nie wiem, że następnego dnia będę siedzieć nad klawiaturą laptopa i dziękować Pani Joannie.
Gasną światła, rozpoczyna się film. W pamięci na długo utkwi mi jedno. Cisza. Ta cisza, gdy patrzę na ekran i widzę twarz głównego bohatera. Zbliżenie. Salę kinową wypełnia krzyk mordowanych właśnie w komorze gazowej Żydów. Nie, wcale nie naszych oczach, bo za drzwiami. Ciężkimi, z jakiegoś metalu. Słychać jeden wielki rozpaczliwy jazgot, na który składają się krzyki, jęki i odgłosy panicznego łomotania w drzwi, w ściany, we wszystko – rozpaczliwa walka o oddech. I ta twarz Szawła. Nijaka w tym momencie przecież. Nagle wszystko urywa się, okryte bezlitosną czernią ekranu. Zalega cisza. Ta cisza. Kiedy na koszmarnie długi trzy lub cztery sekundy, na sali kinowej nie słychać nawet szmeru.
Następny kadr pojawia się na ekranie, a ja wiem, że dla jednego widza po środku ostatniego rzędu rozpoczął się właśnie nowy film. Biorę głęboki oddech i nie chcę otrząsnąć się z tego niepokoju, który właśnie spoczął na moich barkach.
Kiedy po seansie ekran poszybował do góry odsłaniając scenę, na której nasi goście za chwilę mieli rozpocząć dyskusję i rozmowę o filmie, już się nie bałam. Siedziałam wgnieciona w fotel. I nie wiedziałam. Zwyczajnie – nie wiedziałam, co myśleć. A raczej – co myśleć najpierw. Tyle tego było.
Pani Joanna opowiedziała o tle historycznym wydarzeń, których dotyczyła fabuła „Syna Szawłą”. Tle zupełnie nieznanym dla mnie, chociaż tak szczegółowo wystudiowanym, wyczytanym, obejrzanym. Nie polskim – węgierskim. Spokojnie tłumaczyła, wyjaśniała, rozwiewała wątpliwości, referowała, podkreślała. Uświadamiała. Jeszcze zanim wyszłam z kina, wiedziałam już, że na pewno przeczytam książkę, o której mówił nasz gość – „Płakaliśmy bez łez”. Ja, której temat holocaustu obrzydł do tego stopnia, że nie dałam rady do końca obejrzeć oscarowej przecież „Idy” Pawilkowskiego. Znów decyduję się sięgnąć po świadectwo historii. Znów, bo nie tylko reżyser „Syna Szawła”, ale i Pani Joanna, pokazali mi, że można inaczej. Że można skupić się na innym aspekcie, że jest inna perspektywa, że nie wszystko musi być takie szablonowe, schematyczne.
I jeśli „Syn Szawła” dostanie Oscara, wcale się nie zdziwię, i chociaż film zrobił na mnie kolosalne wrażenie, to nie chcę dziękować reżyserowi – dziękuję Pani Joannie za nowe spojrzenie i pomoc w uporaniu się z tym filmem i dostrzeżeniu w nim tego, co dla mnie samej – nie dla Żydów, nie dla środowiska filmowego, nie dla rzetelnych przekazów historyczny – ale właśnie dla mnie samej było najważniejsze. Dziękuję.
Alicja Kędzierska
z Rady Programowej
DKF Kinochłon
Autor zdjęć w galerii: Szymon Gryko
Realizacja strony: Rafał Rowiński